Wkurzyłam się. Ale to tak porządnie. Złapałam się na gorącym
uczynku. Poparzyłam sobie tyłek od własnych słów. Poklepałam z politowaniem po
ramieniu i z dezaprobatą rzuciłam do odbicia w lustrze: - Kawula, piszesz słowa
kwieciste, że można, że motywacja, że działanie, że pozytywne myślenie, że
zmiana przyzwyczajeń. I co robisz? Od kilku dni marudzisz! Co zamierzasz z tym
zrobić?
Wkurzyłam się. Na te słowa z dezaprobatą rzucone, ale nie
sposób było im nie przyznać racji… Cholera! Znalazłam sobie świetną wymówkę,
żeby nie robić tego, co lubię. Zarzuciłam Nordic Walking na kilka tygodni. I
nawet lśniące nowe kijki nie mogły mnie zmotywować do akcji: rusz dupę i po
prostu idź. Zamiast tego zaczęłam marudzić. Przecież jestem w nowym kraju.
Trzeba się zaaklimatyzować. OK. Tik tak, czas mijał. No przecież nie mam moich
rzeczy, w czym mam chodzić. OK. Tik tak, czas mijał. No przecież nie wiem gdzie
iść, trzeba jakąś mapę zdobyć. OK. Tik tak, czas mijał. No przecież aplikacja
na komórkę nie działa tak jak bym chciała, może jakąś inną? OK. Tik tak, czas
mijał. No przecież nie mam kiedy chodzić, tyle się dzieje, tyle trzeba ogarnąć.
OK. Tik tak, czas mijał. No ale dziś nie mam nastroju, bo się nie wyspałam, bo za
wcześnie, bo już za późno, bo deszcz pada, bo za gorąco, bo za daleko, bo
wściec się można z tym kawulowym głosem w środku! Tik tak. Czas minął...
I przyszedł dzień kiedy wkurzyłam się już tak porządnie i
wrzasnęłam DOŚĆ! Wewnętrzne okna zatrzęsły się zatrwożone i bez najmniejszego
pisku otworzyły na oścież. Mało zaaklimatyzowana, w rzeczach jakie były pod
ręką, w pierwszą lepszą stronę, gdzie wiedziałam, że może być kawałek zieleni,
bez mapy, z dostępną aplikacją komórkową, skoro świt wyszłam w słońce (i
cieszyłam się, że deszcz akurat nie padał bo tu nigdy nie wiadomo...).
To był dla mnie wyczyn. Naprawdę spory. Jeden czynnik był tu
wyjątkowo demotywujący. Wczesna godzina poranna. 6.15 rano nie należy do moich
ulubionych. Cholera jasna mnie bierze, że o tej godzinie się budzę. Przecież nie
po to z etatu zwiałam, nie po to życie po swojemu ułożyłam żeby wstawać, kiedy lubię
spać! Kaprysiłam długo. Próbowałam gadać z głową, że może jednak jakoś
wykorzystam ten czas, może rano zacznę pisać? Może joga? Może taniec? Może
automasaż? Może medytacja? NIE. Bunt był silny i wolałam chodzić z obrażoną
miną, że jaśnie pani zjawiła się w Iserlohnie u swojego ukochanego by wieść
życie sielskie, a ów luby co robi? Takie świństwo! Wstaje do pracy o 6.15 i
budzi jaśnie panienkę Agnieszkę, no i jej to mocno, ale to mocno przeszkadza,
spać potem już nie bardzo może i dzień taki jakiś mało wyspany się robi. A
dzień dodaje się do dnia i tak mijają tygodnie, gdzie Agnieszka niewyspana i
marudna chodzi.
No cóż. Jedna decyzja czasem niesie ze sobą ryzyko zmiany
wszystkiego. Łącznie z rytmem dobowym i wodą w kranie. Niewiele sprawdziły się
techniki relaksacyjne i inne duchowe ścieżki w nowych okolicznościach przyrody.
Owszem, w starym i obeznanym, super! Świetnie! O tak! Peace, love and harmony…
Ale zabierz wszystko, no zabierz i zobacz co będzie. Gdzie Twój peace, gdzie
love, gdzie harmony? No i jeśli odkryjesz, że poszły w cholerę to co zrobisz? Wejdziesz
w stary schemat sprzed technik relaksacyjnych i dreptania po tych dróżkach
duchowości wszelkiej? Ja wlazłam. Zapadłam się w koleiny tak stare, że zakryło
moje całe metr sześćdziesiąt, których jestem dumną właścicielką (nawet w butach
od salsy się mieszczę cała, a to dodatkowe 6 cm!). I tak głęboko sobie
utknęłam, że nie zauważyłam jak podstępnie mnie zassało… A kiedy zauważyłam,
nie chciało mi się wyłazić, bo łatwiej mi narzekać na poranne budzenie,
rozdrażniony żołądek po nowej wodzie, przeskakiwać z focha do focha i narzekać
na ukochanego, że taki wredny nawet jak na paluszkach chodzi by księżniczki nie
obudzić, nawet jak śniadanie do łóżka, nawet jak kawa, nawet jak godzinę
później do pracy… Nic na księżniczkę nie działało, aż w końcu się wkurzyłam!
Porządnie! Haloooo!!! Podjęłam decyzję o wyjeździe z kraju! Sama. Samiuśka. Bez przymusu. Z serca.
Z duszy. Z intuicji. Więc teraz niech łaskawa Agnieszka przestanie karmić lęki i się opamięta!
Nie po to te setki wymedytowanych godzin, nie po to posty, duchowe praktyki,
podróże i wywracanie życia do góry nogami, by teraz miało mnie pokonać poranne
wstawanie w jakimś tam Iserlohnie!
A skoro się porządnie wkurzyłam, postanowiłam zasilić tą
energią moje ciało by wyszło na poranne świeże powietrze. Oczywiście zanim
doszło do wyjścia jeszcze coś tam pod nosem marudziłam, jak małe dziecko, które
nie bardzo ma ochotę iść do przedszkola i jeszcze to chce i tamto i owamto, a w
ogóle to nie chce nigdzie iść, że brzuszek, że główka. Nie tym razem! O 7.03
wyszłam razem z ukochanym, który z lekka zdziwiony, ale mocno zadowolony, że wróciłam
do siebie…
I poszłam w nowy dzień, nie znając trasy. Mniej więcej
wiedziałam gdzie idę, po 20 minutach wlazłam w gąszcz ścieżynek miejskich,
które powiodły mnie między spokojnymi blokami, gdzie od czasu do czasu
słyszałam rzucane w mą stronę serdeczne gut
morgen. Zatoczyłam śmieszne koło. Po godzinie wyszłam w miejscu w jakim się nie spodziewałam wyjść i
taka zaskoczona szłam po znakach już tych dla kierowców do domu. Ale udało się.
Cel osiągnięty. Spocona. Zmęczona. Głodna. Odgruzowana z fochów. Pełna energii.
Wróciłam. Umyłam się. Odpoczęłam. Zjadłam. Poczułam się wspaniale.
Znalazłam swój sposób na pokonanie tak starego
przyzwyczajenia, które pamięta czasy dinozaurów. Wylazłam z koleiny. Bolało
tylko przez chwilę. I choć nadal lubię spać to teraz wstaję rano ciekawa dokąd
zaprowadzą mnie ścieżki decyzji, którą podjęłam jakiś czas temu. (No dobra,
zanim wstanę, najpierw gwiezdne wojny w umyśle, że lepiej poczekać aż on
wyjdzie do pracy i wtedy… siup w sen, że za wcześnie by wyjść, a że zjeść, a że
nie wiem co, a że to i tamto. I tak film się odtwarza, a ja w tym czasie myję
zęby, śmieję się do odbicia w lustrze. Film nagle się urywa kiedy zamykam drzwi
i schodzę po schodach. Wszelkie głosy mruczą naburmuszone: A niech to, znowu
się jej udało! Zobaczymy co będzie jutro!
Jutro?! Jutro też wam ucieknę!
Nie możemy uciec od
lęku. Możemy go tylko przemienić w towarzysza naszych ekscytujących przygód.
Codziennie zaryzykuj jeden raz – wykonaj jedno posunięcie, nieznaczne albo
śmiałe, takie, dzięki któremu poczujesz się wspaniale. Susan Jeffers
Zaryzykowałam. Nie żałuję. Czuję się wspaniale.
PS A popołudniu zarządzę regenerującą drzemkę i będzie
jeszcze wspanialej! ;-)
PS2 A potem... noce salsowanie! Może być już tylko wspanialej ;-).


Agnieszko a więc opuściłaś już Gdynię...mam nadzieję,że Ci tam dobrze,,,,z tego co czytam tak....cieszę się i bardzo Cię pozdrawiam..i biegaj z tymi kijkami nie leniuchuj...trzeba się ruszać!!!!
OdpowiedzUsuńJak odgonić strach???
Uściski!!!
A łażę sobie, oj łażę. W duuuużo za dużych spodniach przeciwdeszczowych, bo nie moich, bo męskich ;-). A co! Deszcz mi nie jest straszny. On sobie pada, a ja sobie chodzę ;-)
OdpowiedzUsuńA jak odgonić strach? Nie wiem słońce tęczowe, nie wiem, łażę z nim w deszczu, w dużo za dużych spodniach ;-)
Niech te męskie, za duże ochraniają Cię:):):)
UsuńSerdezcności!!!