Niepełnosprawny.
Uszkodzony. Ograniczony. Z defektem.
Kto dał nam prawo
do tego by nazywać kto jaki jest i jaki powinien być? Kto
powiedział, że jeśli masz dwie nogi i dwie ręce jesteś sprawny,
ale niechby zabrakło ci nogi to już jesteś jakiś taki... no...
zepsuty i taki... no... niepełny. Kto wymyślił skalę sprawności
i dlaczego ktoś kto doświadcza świata poruszając się o kulach,
na wózku czy z białą laską ląduje pod kreską? Kto powiedział,
że mniejszość jest inna, dziwna, alternatywna, nie pasująca do
sielskiego zdjęcia rodzinnego większości? Kto powiedział, że
lepszy jest ten, który widzi od tego, który postrzega świat innymi
zmysłami? I w końcu dlaczego z góry zakładamy, że osoba mijająca
nas na chodniku widzi, słyszy, czuje tak samo jak my?
Ostatnio sporo
eksperymentowałam. Cóż. Jestem w obcym dla mnie kraju. Nie mówię
po niemiecku. Nie znam wielu ścieżek i często poruszam się na
czuja. I na tych ścieżkach jest mi właśnie najlepiej. Jestem
sobą. Ani lepszą, ani gorszą. Sobą. Anonimową osobą dla pani z
pieskiem, zwykłą kobietą maszerującą z kijkami, uśmiechniętą
Agnieszką wędrującą przed siebie i czasem rozbawiającą obcych
ludzi na przystanku autobusowym. Nie tłumaczę się nikomu z tego
gdzie idę, w jakim języku mówię, z jakiego kraju pochodzę, co tu
robię, gdzie pracuję. Jestem sobą i z serdecznym uśmiechem witam
mijających mnie ludzi. Czasem czyiś uśmiech wyrwie mnie z mojego
świata myśli, czasem ja wyrwę kogoś. I to wszystko. Tylko tyle i
aż tyle. Czasem wystarcza skinienie głowy. Zwykłe powitanie, które
w niezwykły sposób komunikuje: - cieszę się, że cię widzę,
fajny poranek, super, że z niego też korzystasz , dobrego dnia. W
ułamku sekundy dochodzi do wymiany bez żadnej oceny. Nie ważne
jest kim jesteś, co robisz, dokąd idziesz. Ot, fajnie, że jesteś.
Nie musisz nic mówić, wystarczy skinienie głową i wszystko jasne.
Ten minimalizm komunikacyjny bardzo mi odpowiada. Moje samotne
wędrówki są odpoczynkiem od gadania, od ciekawości, od dzielenia
ludzi na takich i takich (przecież nie jestem święta! ;-)) i zaliczania mnie do takiej grupy czy
takiej.
Ta strefa jednak
szybko się kończy kiedy wychodzi się na miejski chodnik. Wystarczy
pójść na zakupy, przejechać się komunikacją miejską, pójść
na imprezę... Zabawa się zaczyna. Gram czasem w tę grę. Na co
dzień noszę okulary żeby widzieć świat, bywa, że nie zakładam
ich celowo by doświadczać rzeczywistości uważniej, inaczej,
ciekawiej, nie tak oczywiście i mechanicznie. Widzę wtedy naprawdę
niewyraźnie i idę sobie w miasto. Wchodzę do sklepu. Zatrzymuję
się przed ladą w barze szybkiej obsługi. Pytam o cenę czy co jest
w menu. - Przecież widać wyraźnie na górnej tablicy – pada
odpowiedź. - Tak się składa, że nie widzę wyraźnie, czy może
mi pani pomóc? Tu następuje chwila ciszy naszpikowana konsternacją
i nagle zmienia się postrzeganie mojej osoby. Czuję jak wpadam do
jakiejś szufladki obsługującej mnie kobiety...
Parę dni temu w
supermarkecie stałam przed półką i szukałam mleka migdałowego
kiedy starsza pani odezwała się do mnie po niemiecku. Odwróciłam
się i tylko spojrzałam na nią, po czym odwróciłam się wracając
do moich poszukiwań. I znowu słyszę głos, tym razem o kilka tonów
głośniej. Znajduję w końcu moje mleko, wkładam do koszyka,
patrzę na kobietę, wzruszam ramionami, uśmiecham się i odchodzę.
Zostawiam ją z przeciekawym wyrazem na twarzy zdradzającym pewien
rodzaj oburzenia. Słyszę jeszcze trzask szufladki z jakimś ładnym
niemieckim epitetem do której trafiam zanim znikam kobiecinie z
oczu.
Jestem jaka jestem.
Niczego mi nie brakuje. Czasem boli mnie ciało. Czasem widzę, a
czasem nie. Czasem milczę, a czasem mówię. Czasem się uśmiecham,
a czasem nie. Czasem skaczę radośnie i rozbawiam obcych ludzi, a
czasem nie mam na to ochoty. Czasem się wkurzam. Czasem się
buntuję. Czasem uciekam. Czasem robię coś, a czasem nic. Czasem
tańczę, a czasem po prostu nie mam ochoty skinąć palcem. Czasem
tak a czasem tak. Ale to nie znaczy, że mi czegoś brakuje, że
jestem gorsza, że mniej wartościowa. Ale to nie znaczy, że jestem
lepsza, mądrzejsza, zdolniejsza. To znaczy tylko tyle, że jestem
sobą. Nie mniej, nie więcej. I w każdej wersji i tej leniwej i tej
energetycznej, i tej zdrowej i tej z bólem, i tej zadumanej i tej
pozytywnie zakręconej JESTEM SOBĄ CAŁA.
Od czasu do czasu
pracuję z dziećmi, które nie mówią, czy nie słyszą, które nie
poruszają się same, które jedzenie dostają przez rurkę w gardle,
które się nie ruszają, które komunikują się jedynie krzykiem. I
to czego się nauczyłam to dużo głębszej rozmowy, innego
odczuwania, głębszej wrażliwości i przede wszystkim patrzenia na
świat nie tylko swoimi zmysłami. Te dzieci pokazują mi zupełnie
inny wymiar bycia i to ja, „kompletna” i „zdrowa” mogę czuć
się „ułomna”, kiedy zaczynam poznawać niezwykłość ich
światów.
Niepełnosprawny.
Uszkodzony. Ograniczony. Z defektem. Nie! Nikt nie jest uszkodzony.
Każdy ma jakieś „wady”, które są częścią jego pełni.
Jedne widać, inne słychać, jeszcze inne czuć. Innych ani nie
widać, ani nie słychać, ani nie czuć. To nie znaczy, że trzeba
od razu przykładać miarkę perfekcyjności, sprawności i zdrowia
by podreperować, naciągnąć, udoskonalić i podciągnąć do
sztucznie wymyślonych standardów.
Przecież wystarczy
być sobą i pozwolić być sobą tym, którzy obok nas. Czy to tak wiele?

Wcale nie czuję się pełnowartościowym człowiekiem tylko dlatego że chodzę za własnych nogach. To smutne, że o wartości człowieka często stanowi sposób jego poruszania się. Nie wolno nikogo oceniać, niech każdy radzi sobie w życiu jak tylko potrafi. Może wystarczy tylko wyciągnąć rękę po to , żeby pomóc ... jeżeli poprosi.
OdpowiedzUsuń