Słyszałam o niej dawno temu... Na tyle dawno, że słowo „joga” było dla mnie dość egzotyczne, a poznawszy jego znaczenie jakoś nie miałam chęci zgłębiać tematu... Podobno byłam zestresowana. Byłam, ale jakoś buntowałam się i nie chciałam słuchać dobrych zaleceń miłego pana, który codziennie radośnie witał mnie w portierni w pracy, której z dnia na dzień coraz mocniej nie lubiłam... Ów pan Andrzej miał na imię i opowiadał mi o swojej synowej, która rzeczoną jogę praktykuje a nawet jej uczy. Z grzeczności wzięłam kontakt i temat zakończyłam. Kilka miesięcy później pracę rzuciłam, znalazłam się na dwutygodniowym obozie jogi (nadal wiele o niej nie wiedząc), a nazwisko Moździerz-Kozłowska znowu gdzieś mi zawirowało w głowie. Do naszego spotkania doszło dopiero kiedy kolejnym kanałem dowiedziałam się o Joasi. Od jej siostry, Agnieszki, która zawitała u mnie na warsztatach automasażu. No tego już nie mogłam lekceważyć i grzecznie umówiłam się na spotkanie z joginką, która prześladowała mnie ładnych kilka lat ;-). Pracując nad wywiadem, dwa miesiące po naszym spotkaniu, poczułam się porządnie zmotywowana i odżywiona solidną dawką endorfin. Życzę Wam tego samego!
Oto człowiek: Joanna Moździeż-Kozłowska JMK Joga
Już
w pierwszych słowach
mojej rozmowy z Joasią
poczułam
to magiczne połączenie,
które
sprawia, że
obca osoba w kilka minut staje się
taka bliska... Od
zawsze byłam buntownikiem takim dosyć konkretnym. Już w
podstawówce miałam wrażenie, że cały świat mnie nie rozumie,
wszystko jest do niczego, system jest zły i bardzo się w tym
wszystkim męczyłam. Nie miałam na to zgody. Od małego wiedziałam,
że to trochę nie tak, że mam wstawać wtedy kiedy mi się nie
chce, robić ciągle to czego mi się nie chce.
Jak
długo
się
buntowałaś?
W
zasadzie to ciągle ;-). Po podstawówce było już tylko gorzej...
Poszłam na byle jakie studia, które mnie wcale nie interesowały,
ale dzięki nim poznałam Marcina, mojego męża, więc o tyle dobrze
;-).
Aż
pewnego dnia...
;-).
Pewnego
razu usiadłam sobie rano, piłam akurat kawę i jadłam ciastko. W
telewizji był program o jodze. Sesja odbywała się w hawajskiej
pięknej scenerii. Wszystko było takie ładne! Więc sobie siedzę i
oglądam. Drugiego dnia dzieje się to samo, znowu joga... Ale tym
razem myślę sobie po co mam siedzieć jak mogę poćwiczyć. I
historia się powtórzyła kilka razy. Nie miałam wtedy w ogóle
pojęcia o jodze, nie wiedziałam jak i po co się to robi, po prostu
sobie ćwiczyłam z panią z telewizora. Podczas jednej z pierwszych
sesji usłyszałam głos: To jest to, co będziesz robić w życiu.
No
takiego głosu
albo się
można
wystraszyć,
albo wziąć
poważnie
i zacząć
zmiany.
To
samo przyszło, prawie jak taki grom z jasnego nieba. Jestem sobie w
trakcie studiów licencjackich, mieszkam z rodzicami, zwyczajnie
pracuję, rodzice oczekują, że skończę studia i pójdę do biura
do pracy... A ja zaczęłam ćwiczyć jogę sama w domu, z programem
telewizyjnym.
Wpadłaś.
Na
całego! Program szybko okazał się dla mnie za mało wystarczający.
Ćwiczyłam dwa razy dziennie, każdą sesję i ćwiczenia
zapisywałam w zeszycie. Później zaczęłam je modyfikować i
rozpisywać do własnych potrzeb. Nie było wtedy internetu i takiego
dostępu do kursów jak teraz. Kupiłam sobie kilka książek o
jodze, które wtedy były na rynku. Jak już znalazłam zajęcia
jogi, czekałam rok zanim poszłam na pierwszą sesję bo uważałam
wtedy, że nie jestem odpowiednio przygotowana... Bo muszę być co
najmniej nauczycielem przecież, żeby iść na kurs ;-). Po kilku
nieudanych próbach znalezienia swojego miejsca i odpowiedniego
nauczyciela w końcu trafiłam na dość ostrą jogę Iyengara. Byłam
w lekkim szoku po moim programie hawajskim, gdzie miła instruktorka
zawsze mówiła rób tyle ile możesz, nie przekraczaj granic i tak
dalej.
Byłaś
wytrwała...
Tak.
Do tego stopnia, że wszystkie zarobione pieniądze przeznaczałam na
kursy. Byłam tak zdeterminowana, że w ogóle nie dopuszczałam do
siebie świadomości, że mogę nie zrobić kursu instruktorskiego.
Wiedziałam, że mi się uda i tyle. I tak się stało. Mój mąż
bardzo mi w tym też pomagał i wspierał. On zawsze widział
światełko w moich oczach jak mówiłam o jodze. Po drodze rzuciłam
studia magisterskie ku rozgoryczeniu rodziców, którzy stwierdzili,
że mi kiedyś ta cała fanaberia musi minąć... Cóż, nie minęła
mi do dziś ;-).
I
uparta do tego...
Zawsze
byłam hardcorowcem. Nawet sesje jogi w pewnym momencie doprowadziłam
do 6 godzin dziennie...
A
jaka była Twoja droga po kursie?
Zaczęłam
uczyć za marne pieniądze w fitness klubach. Trwało to ze dwa lata,
ale za bardzo się męczyłam i to nie było dla mnie. Nie
umiem pracować dla kogoś ;-). Postanowiłam
wtedy, że otworzę coś swojego. Rzuciłam studia, uczyłam jogi dwa
razy w tygodniu, pracowałam
na dwóch etatach i
tak wychodziło mi po 13 godzin pracy
na dobę. Do tego ćwiczyłam jogę w ramach własnej praktyki. Krew
z nosa mi się już lała i stwierdziłam, że nie wytrzymam już
tego dłużej. Postawiłam wszystko na jedną kartę nie mając planu
B. stwierdziłam: jestem jeszcze dość młoda, najwyżej mi nie
wyjdzie ;-). I tak otworzyłam swoją działalność.
Pamiętasz
swoje pierwsze zajęcia jogi „na swoim”?
Jasne,
przyszło na nie 8 osób, byłam przeszczęśliwa! Potem uczniów
było coraz więcej i więcej i tak od ośmiu lat uczę jogi.
Co
było dla Ciebie najtrudniejszego do pokonania w trakcie praktyki ?
Ćwiczyłaś naprawdę dużo godzin dziennie... Trafiałaś na jakieś
„ściany”?
Moje
ściany nie były z tych z działki fizycznych. Mnie cieszył rozwój
mojego ciała. Nawet jak miałam kontuzje to się nie poddawałam.
Trudniejsze były reakcje ludzi. Nabawiłam się kontuzji kolana i
jak poszłam do lekarza ten powiedział mi, żebym się nie
wygłupiała z tą jogą bo to zepsuje moje kolana. Moja pierwsza
poważniejsza ściana: ktoś mi powiedział żebym rzuciła moją
pasję.
Ale
u Ciebie nie było takiej opcji.
No
jasne! Byłam tak zdeterminowana, że zaczęłam własnoręcznie
naprawiać moje kolano i nie poszłam na żadną operację jak mi
zalecano. Tak naprawdę Ashtanga joga mnie wyleczyła. Znalazłam się
na kursie Basi Lipskiej i po dziesięciu dniach nie wiedziałam co to
są bolące kolana! Dla mnie to było cudowne. Przez cztery lata
praktyki ból, nagle on się kończy... Ale wiadomo, kolana to upór
i tak dalej i tak dalej, a tego mi zawsze było w nadmiarze, więc
jedno z drugim się powiązało i ładnie rozwiązało ;-).
Niezwykła
determinacja...
Dla
mnie nie ma czegoś takiego jak niemożliwe, nigdy, że się poddam.
Do momentu kiedy pracuję nad sobą, cierpliwie i spokojnie, nawet
jeśli mi to zajmie 45 lat, nie ma to w ogóle znaczenia. Bo do końca
nie wiesz, więc warto próbować!
A
jakie miałaś podejście do „ścian” fizycznych? Przecież
trafiałaś na nie.
Jasne,
że tak, ale one mnie fascynowały i chciałam je przerabiać.
Widziałam jak ćwiczenia mają efekt na moją psychikę. To jest
tak, pracujesz fizycznie i wiesz, że twoje ciało jest zdolne żeby
coś zrobić i może więcej i więcej. I wtedy nie tylko twoje ciało
może więcej, ale też głowa bo znikają ci po drodze różne
ograniczenia, nie kręcisz się już w ciasnym pudełku. Wiesz,
ludzie często mi mówią coś w stylu: no tak, bo dla ciebie to
wszystko jest takie łatwe, ty już zaszłaś tak daleko bla bla bla,
a jak ja bym chciał być na przykład koszykarzem, to co wtedy?
Przecież dziś mam 40 lat... Odpowiadam wtedy tak jak jeden z moich
ulubionych duchowych pisarzy Wayne Dyer: Zastanów się czy czujesz,
że to jest dla ciebie naturalne i wtedy pomyśl, czy możesz to
robić. Jeśli coś jest dla ciebie naturalne jesteś w stanie to
zrobić!
Pewnie
nie raz spotykałaś
się
z pytaniami, które
poddawały
pod wątpliwość
Twoją
drogę.
Jasne!
Świat zewnętrzny często pokazywał mi też moje własne stare
przekonania. Zawsze pojawił się jakiś głos, który mówił „po
przyjacielsku”, a co będzie jak ci nie wyjdzie, a co jak coś ci
się stanie, a co jak zajdziesz w ciążę, a co jak będziesz
stara...
I
co jeśli?
Na
początku bardzo się denerwowałam i mówiłam tupiąc nogą, że na
pewno dam sobie radę. Jak już wspomniałam, nie miałam planu B. A
teraz najpierw się śmieję, a potem mówię, że najwyżej,
przecież na „normalność” zawsze mam jeszcze czas, ale próbuję,
bo jak nie spróbuję to mi się na pewno nie uda ;-). Więc
początkowo reagowałam agresją z pozycji dziecka, które ciągle
się buntowało, było tą czarną owcą, wiecznie na dywaniku u
dyrektora i w podstawówce i w liceum. Jedyna nauczycielka, która
widziała we mnie jakąkolwiek nadzieję, to była nauczycielka
angielskiego, która ćwiczyła jogę! Ona już wtedy mówiła, że
joga by mi dużo dała ;-). Mnie często ludzie mówią, że sprawiam
wrażenie dość ostrej i agresywnej osoby. Szybko mówię, jestem
dosyć energiczna, zawsze umiałam tupnąć nogą i postawić na
swoim. Ale to nie takie na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nie,
we mnie zawsze było to przeświadczenie, że jak coś głęboko
czuję to po prostu muszę to zrobić i koniec. Nie ma innej opcji.
I
może dlatego moja droga to samotna podróż. Nawet bardzo. Samo
jeżdżenie na kurs nauczycielski z Gdyni do Krakowa to było
wyzwanie. Nie miałam w trakcie treningów w nikim oparcia, musiałam
wszystko sama odkrywać, do wszystkiego dojść sama. Ale dzięki
temu wiele się nauczyłam, myślę, że dużo więcej niżbym miała
podane wszystko na talerzu. Pamiętam, że tych z Krakowa dziwiło,
że mam tę determinację, żeby tak jeździć. A mnie dziwiło, że
ich dziwi, że może być inaczej. Przecież jeżeli coś chcecie
robić to jak może być inaczej?!
No
i proszę, wyszłaś na ludzi! ;-)
A
można powiedzieć, że byłam naprawdę na krawędzi. Kiedyś
wstawałam rano i nie
lubiłam swojego
życia. W ogóle nienawidziłam ludzi bo nienawidziłam siebie.
Dopiero jak weszłam na ścieżkę jogi rozpoczęła się moja
integracja wewnętrzna. Choć muszę przyznać, że przez długi czas
joga to była po prostu ucieczka. Miałam swój świat, zamykałam
się i nikt niczego ode mnie nie chciał. Bałam się spojrzeć sobie
samej w oczy.
Kiedyś
miałam taką naturę, że od razu ludzi krytykowałam i oceniałam.
Bo taka sama byłam wobec siebie. Ten ma to, ten ma tamto i tak
dalej. Zaczęłam z tym pracować i kiedy łapałam się na
oceniającej myśli, szukałam takiej, która mówiłaby co jest
fajnego w danej osobie. Długo musiałam świadomie to ćwiczyć, ale
nie poddawałam się. Już naprawdę męczyłam się sama z sobą.
Teraz patrzę na ludzi i szukam tego w czym jesteśmy do siebie
podobni niż to co nas różni.
Kiedyś
utożsamiałam się ze swoimi myślami. Uważałam, że to co myślę
na swój temat jest prawdą. Nie filtrowałam i nie zagłębiałam
się w swój umysł, w siebie. Nie zastanawiałam się nad emocjami,
dlaczego czuję to, co czuję. Miałam tak, że jak ktoś mnie
zdenerwował to byłam roztrzęsiona i przez długi czas jeszcze o
tym potrafiłam biadolić. Teraz daję sobie chwilę, wycofuję się,
staję z boku i próbuję uchwycić co się stało, dlaczego tak
naprawdę się zdenerwowałam. I odpowiedź przychodzi już bardzo
szybko.
Znalazłaś
siebie prawdziwą.
Tak...
Ten moment w którym akceptujesz siebie i pozwalasz na to by być
sobą publicznie jest czymś naprawdę fantastycznym.
Dziś
otwarcie opowiadam o sobie, o tym jaka byłam kiedyś, nie wstydzę
się tego. To moje świadectwo, że z osoby naprawdę negatywnej i
żyjącej wręcz na krawędzi może wyjść coś zupełnie
pozytywnego. Naprawdę można zmienić swoje życie. Nawet jeśli
nikt cię nie wspiera i w ciebie nie wierzy, wręcz przeciwnie
dookoła słyszysz tylko, że do niczego się nie nadajesz i nic ci
się w życiu nie uda. I tak staram się żyć, pokazać, że można!
Bo
można! Zaświadczam całą sobą.
Oj
tak! ;-). Wiesz, z czasem zmieniłam rolę ofiary na rolę Zosi
Samosi pełnej agresji, że ja sama, a potem zmieniłam i tę rolę
na współzależność i przestałam się bać, a zaczęłam prosić
Wszechświat o pomoc i dawać coś od siebie. Na początku było
śmiesznie. Założyłam sobie zeszyt wdzięczności. Pierwsze próby
były karkołomne. Wpisywałam jedno zdanie bo nie wiedziałam za
bardzo za co mam być wdzięczna, przecież mnie się wszystko należy
a ja nic nie mam! Zaczęłam obserwować swoje natrętne myśli.
Zauważyłam, że jest w nich tyle negatywnych emocji. Nic dziwnego,
że moja wątroba zaczęła chorować. I znowu lekarze wkroczyli do
akcji mówiąc, że będę na lekach do końca życia, bla bla bla.
Wkurzyłam się bo nikt mi nie będzie mówił jak mam żyć i jak
długo, przecież to zależy tylko ode mnie. Pamiętam, że zaczęłam
wtedy dużo medytować. Kuracja
wątroby trwała
jedenaście miesięcy. Musiałam sobie robić zastrzyki, których
skutki uboczne były takie jak przy chemioterapii. U mnie wszystko
przebiegało w łagodniejszej wersji ku zdumieniu lekarzy, którzy
nie wierzyli za bardzo w moje opowieści, że to joga i medytacja i
pozytywne myślenie trzymają mnie jeszcze w pionie.
Porządny
znak STOP na Twojej drodze.
Tak
naprawdę moje choroby były mi potrzebne żebym się w końcu trochę
zatrzymała, zwolniła. Za mocno się cisnęłam, za dużo wymagałam,
za szybko chciałam do przodu... Ale teraz żyję tak jak chciałam
żyć. Od mniej więcej trzech lat.
To
znaczy jak?
Dzień
zaczynam od tego, że dziękuję za to, że w ogóle żyję. Odczuwam
dużo wdzięczności.
Kiedyś
wstawałam rano i mówiłam, że muszę zrobić to i tamto i jeszcze
coś. Cały czas mówiłam, że coś muszę i powinnam. Teraz moja
rola polega na tym, żebym robiła to co czuję, że naprawdę chcę
robić. Spotkać się z tobą, pójść na kawę z koleżanką, pójść
poprowadzić jakieś zajęcia czy warsztaty. Zaczęłam weryfikować
swoje wszystkie „muszę” i szukałam prawdziwej motywacji,
dlaczego coś tak naprawdę robię.
Teraz
wstaję rano i jeśli nie mam zaplanowanych jakichś zajęć, to mogę
sobie poleżeć w łóżku dłużej, mogę wstać i poćwiczyć jogę,
mogę wypić kawę, mogę posiedzieć na FB ;-),
mogę posłuchać jakiegoś wykładu, mogę iść na rower, odwiedzić
ukochaną babcię,
po prostu mogę robić to, co mi się podoba. Siedzę i się po
prostu odprężam w byciu.
Większość
raczej myśli
o działaniu
a nie o odprężeniu
w byciu.
Miałam
tak samo, robić, musieć, wymagać,
iść o przodu, być "produktywnym". Robienie jest
przereklamowane - bycie ma dla mnie sens :-). Zaczęłam
pracę nad sobą. Przyszedł moment, w którym przypominałam sobie
co sprawiało mi w dzieciństwie radość, jakie były moje
najfajniejsze momenty w życiu. Odkryłam, że była to czysta zabawa
dla zabawy. Niczego nie musiałam, mogłam się tylko bawić. Dziś
czuję się naprawdę wolna.
Co
to dla ciebie znaczy?
Choćby
to, że pozwoliłam sobie też myśleć wszystkie myśli, których
się kiedyś wstydziłam i je wypierałam.
Dla
mnie wolność nie jest swawolą i jakimś tam wyzwoleniem. Wolność
to odpowiedzialność za to, co robię, jakie podejmuję decyzje
każdego dnia, jak myślę i reaguję. Nie boję się konsekwencji
bycia sobą prawdziwą. Nikomu nie muszę się tłumaczyć z tego kim
jestem. Robię to co mi się podoba, ale bez krzywdzenia kogokolwiek,
w tym samej siebie. Starałam się przepracować w sobie możliwie
najwięcej negatywnych rzeczy, żeby prawo przyciągania nie
podsuwało mi ich tak dużo ;-).
I
to wszystko dzięki
jodze?
Tak
naprawdę nie mogę powiedzieć co by się stało gdybym nie
rozpoczęła wędrowania drogą jogi. Siedzę w tym już przeszło
jedenaście lat... Może bym poszła na psychoterapię i doszła do
tego samego punktu w którym jestem teraz? Nie wiem. Joga była i
jest dla mnie najlepszym narzędziem. Dla każdego jest jakieś
inne...
U
mnie rozpoczęło się od zbudowania siły fizycznej, a to dało mi
też dużą siłę psychiczną. Zaczęłam akceptować swoje ciało,
jak fajnie się wyrzeźbiło i wzmocniło (miałam naprawdę słabe
mięśnie). Na początku wkurzałam się, że nie umiem jakiejś
pozycji wykonać. Później zaczęłam się z tego śmiać. A teraz
po prostu przyznaję, że czegoś nie umiem i już. Najpierw zaczęłam
tę całą zabawę w akceptację siebie fizycznie, a potem,
niepostrzeżenie przełożyło się to na całe moje życie. Sama do
końca nie wiem kiedy i jak mi się to wszystko stało. W pewnym
momencie po prostu zaczęłam siebie lubić.
Ludzie
często pytają czy joga była dla mnie prosta. Trudno mi
odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie. Bo kosztowało mnie to
ogrom pracy, ale wysiłek jaki wkładałam w praktykę to była moja
pasja, nie traktowałam tego jako wyrzeczenia, nie zmuszałam się do
sesji. Po prostu znalazłam swoją drogę i już. To jest to i z tego
się po prostu nie rezygnuje. Zawsze
mówię, że jeśli podążasz za swoim sercem, to musi się udać
:-). Poza
tym do mnie joga sama przyszła, wcale jej nie szukałam. Po prostu
siedziałam sobie przed telewizorem kiedy zaczął się program z
miłą panią na hawajskiej plaży ;-).
(zdjęcia: Marcin Kozłowski)
*Żaden z zamieszczanych wywiadów nie jest tekstem opłaconym ani pisanym na zamówienie. Materiał jest sponsorowany przez samo życie i autorka tekstu czerpie z niego korzyści jedyne duchowo-towarzyskie.



świetny artykuł!!!!! gratulacje!!!!!
OdpowiedzUsuńPomyślałam sobie, że dodam od siebie parę zdań jako komentarz do tego wywiadu.
OdpowiedzUsuńAsia, spełnieniem swojego marzenia i sposobu na życie, dała szansę na "nowy start" również mi.
W tej chwili jestem tydzień po operacji kręgosłupa. Dwa dni przed planowanym terminem operacji byłam jeszcze na zajęciach Jogi u Asi. Może to brzmi nieprawdopodobnie, ale taka jest prawda. Było to możliwe tylko dzięki temu, że mniej więcej rok przed skierowaniem mnie na operację neurochirurgiczną trafiłam na zajęcia Jogi do Asi. Byłam fizycznie i emocjonalnie w rozsypce. Przez 10 lat poważnych problemów z kręgosłupem wszyscy bez wyjątku lekarze kategorycznie zabraniali mi "wygłupów" typu Joga. Zgarbiłam się, schowałam w siebie, zrezygnowałam na wszystkich frontach... Tylko jeden mądry człowiek, prof. Harat z Kliniki Neurochirurgii w Bydgoszczy i Asia pomogli mi uwierzyć ,ze Joga to ratunek, a nie samozagłada. Po operacji byłam jedyną osobą na oddziale , która 4 godziny po wybudzeniu z narkozy , na sali pooperacyjnej, sama wstawała. Mając dzięki Asi silne barki , ramiona i brzuch bez większych problemów podnosiłam się samodzielnie, ruszałam głową...( a wiekowo byłam jedną ze starszych operowanych w ciągu tygodnia pacjentek). Asia mnie po prostu do tej operacji przygotowała. Ale nie tylko stan fizyczny jest połową sukcesu. Mentalnie jestem inną osobą. Dzięki pasji i mądrości Asi uwierzyłam,że DAM RADĘ, że mogę, że potrafię. Dała mi zastrzyk wiary w siebie. Pokochałam Jogę, mam coś swojego. Nie potrzebuję już udowadniać nikomu,że nie jestem "ofiarą". Ćwicząc pod okiem Asi robię coś, co daje mi siłę , na nowo uwierzyłam w siebie. Nic nie muszę, ale chce dawać z siebie dużo. Tyle ile mogę. A dla mnie to bardzo wiele. Mam 50 lat i nigdy nie byłam taka sprawna, spokojna, zadowolona. Zajęcia to mój "święty czas". Kocham to zmęczenie ( czasem ból) po ćwiczeniach , bo wiem ,że to "dobry ból". Daje mi siłę, nie odbiera jej. Po prostu zaufałam Joannie , warto było. Jej pozytywna energia, optymizm dają mi wiarę w siebie. Jeszcze mnie boli, jeszcze jestem na silnych środkach przeciwbólowych, jeszcze rany się goją, ale wiem, że od stycznia najpóźniej wracam na zajęcia do Asi. Przeczytałam to , co napisałam i wymodziłam coś na kształt tekstu sponsorowanego albo "łubu dubu, niech żyje Prezes naszego klubu z "Misia" :). Ale nie będę nic zmieniać. Asia realizuje swoje marzenie , pasję swojego życia , a po drodze daje innym dużo więcej niż zwykłe fizyczne ćwiczenia. Niech wie jakie to cenne... :)
Cudownie! Dziękuję za to, że się podzieliłaś :-). To miejsce wolne i każdy może pisać co chce, i wszelkie "niech żyje" są akceptowane zwłaszcza tak pozytywne i szczere! Ślę moc dobrej energii i niech się goi wszystko pięknie!
Usuń