Pewnego ciepłego
majowego dnia obudziłam się i wiedziałam, że czas ruszyć dalej.
Wiedziałam też, że nie ma się co kłócić z tym głosem bo on
wie lepiej i nie spocznie póki nie pójdę...
Mieszkałam sobie
nad morzem w gniazdku miłym i ciepłym, w którym dobrze mi było,
tak po ludzku, po kobiecemu, po prostu dobrze. Czasem ktoś wpadał
na kawę, a czasem towarzyszył mi tylko dym kadzidła, tęczowe
refleksy na białych ścianach i osiedlowe ptaki przysiadające na
balustradzie mojego balkonu. Więc dlaczego to zmieniać? Skoro
dobrze to po cholerę pakować plecak i wyprowadzać się i to za
granicę? Szczerze? Nie mam pojęcia dlaczego moje życie potoczyło
się tak a nie inaczej, trochę to „wina” moich wyborów, a
trochę Losu, który zdaje się wiedzieć lepiej gdzie następny krok
postawić...
W miesiąc
podomykałam moje sprawy i z ekscytacją w sercu ruszyłam. Ostatni
dzień nie był zbyt łatwy. Sporo łez wylałam siedząc na środku
pustego już pokoju z pootwieranymi walizkami, w które powkładałam
tylko to, co najpotrzebniejsze. Mój partner mądrze milczał i dał
mi przestrzeń na łzy, które po prostu musiały płynąć.
Uszanował moją miłość do życia, które właśnie zamierzałam
zostawić za sobą. Zamknęłam drzwi. Ostatni raz zerknęłam do
skrzynki na listy, a tam niespodzianka. List od koleżanki, piękne
zdjęcia i przesłanie na nową drogę życia. Nie zatrzymało to
łez, wręcz przeciwnie...
Czy chciałam wrócić
do znanego? Nie. Czy miałam wątpliwości mimo że było mi dość
trudno? Nie. Bo czułam, że to, co nadejdzie to mnóstwo nowych
mieszkań, ludzi, przygód, doświadczeń, które czekają na mnie
właśnie tu, w Niemczech. I choć nie jest to kraj z odpowiadającą
mi temperaturą powietrza i szumiącym oceanem w tle dnia to lubię
tu mieszkać. I choć nie znam języka, to lubię tu robić zakupy,
uśmiechać się do ludzi na porannym spacerze i słuchać
niemieckich ptaków za oknem.
Czy gdybym
wiedziała, że przyjdzie mi stoczyć wewnętrzne gwiezdne wojny,
postanowiłabym inaczej? Nie... Kiedy pracowałam jeszcze dla
miesięcznika „Charaktery” pisałam o psychologicznych skutkach
emigracji. Przez dwa miesiące zbierałam materiał, szukałam ludzi,
słuchałam, korespondowałam, pytałam. Więc trochę wiedziałam na
co się piszę... Nie przyjechałam za chlebem, raczej można
powiedzieć, że z miłości, ale i tak bywało trudno. Zmieniło się
wszystko dookoła. Rytm dnia, klienci, biurko, łóżko. Życie w
pojedynkę zamieniło się w partnerstwo. Język słyszany dookoła
daleki jest od znajomego. Ale mimo wszystko mnie się chciało tu
być. No poza tymi momentami, kiedy miałam zamiar się spakować i
wrócić do Polski ;-). Tylko jedno pozostało niezmienne, ja sama...
A żeby tu być i Kawula musiała się zmienić. Po prostu już nie
mogłam być taka sama...
Dopiero po kilku
miesiącach zobaczyłam mnogość okazji do wykorzystania,
niezliczone ścieżki rozwoju. To jakby Los mówił: zobaczymy jak
teraz swoją mądrą teorię przełożysz na praktykę. No i
przekładać zaczęłam. Powoli, dzień po dniu. Wielu różnie mi
radziło. Że muszę mieć samochód, że muszę już uczyć się
języka, że muszę mieszkać w domu, że muszę musieć. A Kawula
nie lubi musieć. Więc zamiast samochodu wybrałam własne nogi i
przemierzanie labiryntów ścieżek turystycznych każdego dnia,
zamiast nauki języka wybrałam słuchanie i uśmiech (dopiero w
kwietniu się zacznie akcja nauka... oby mi mózg się nie
sprasował...), zamiast domu mieszkanie, zamiast muszę wybrałam
chcę. I tak zapisałam się na kurs salsy. Jako jedyna nie znam
języka, a mimo wszystko rozumiem, porozumiewam się z ludźmi i nic
a nic nie czuję się gorsza tylko dlatego, że po angielsku...
Ostatnio nawet jedna dziewczyna była tak zdeterminowana żeby ze mną
pogadać, że użyła translatora w komórce bo nie zna angielskiego.
I dało się dogadać świetnie. Nauka tańca bez znajomości języka
jest dla mnie zbawieniem... Mogę po prostu pozwolić swojemu ciału
przejąć kontrolę. Tu nie ma miejsca na walkę. Totalne poddanie
się. Nic sama nie wymyślę... Instruktorka lubi demonstrować na
mnie nowe figury bo mówi, że nie rozumiem języka, że tu
trzeba słuchać języka ciała... Czasami wychodzi zabawnie. Też
ją kocham ;-)
Zapisałam się na
zumbę. Ciało samo robi swoje. Po prostu więcej milczę, więcej
słucham, a ci z którymi mam porozmawiać i tak się do mnie
odzywają, nawet jeśli są to obcy w autobusie. Da się. I rzeczywistość jakoś sama chce się ze mną skomunikować. Bardzo mnie to dziwi, w końcu ja sobie tylko milczę i wędruję ku słońcu...
I nie jestem już
taka sama. W zasadzie nie poznaję siebie, a jednocześnie jestem
sobie bliższa niż kiedykolwiek... Moje życie stało się jeszcze
bardziej nieprzewidywalne niż dotychczas, bo choć nadal spokojnie
sobie egzystuję tak jak chcę to w jednej chwili może się wszystko
zmienić. Ot, choćby rzeczony kurs języka trwać będzie przez pół
roku, po cztery godziny dziennie, pięć dni w tygodniu. Od rana...
A już miałam nowy rytm dnia i znowu trzeba to pozmieniać...
Niedługo zamieszka z nami szczeniak. Kolejna zmiana...
Pewnego dnia znowu
się obudzę i będę wiedziała, że czas ruszyć dalej i że jak
wyruszę już nie będę taka sama...
PS Podoba mi się to
lepienie człowieka. Rzeźbienie. Dokładanie formy. Odlepianie
materiału.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu, Twojemu ciału, zachęci do bycia blisko siebie i podzielenia się z innymi swoim patrzeniem na świat.