środa, 11 marca 2015

W podróży sobie żyję





Pewnego ciepłego majowego dnia obudziłam się i wiedziałam, że czas ruszyć dalej. Wiedziałam też, że nie ma się co kłócić z tym głosem bo on wie lepiej i nie spocznie póki nie pójdę...

Mieszkałam sobie nad morzem w gniazdku miłym i ciepłym, w którym dobrze mi było, tak po ludzku, po kobiecemu, po prostu dobrze. Czasem ktoś wpadał na kawę, a czasem towarzyszył mi tylko dym kadzidła, tęczowe refleksy na białych ścianach i osiedlowe ptaki przysiadające na balustradzie mojego balkonu. Więc dlaczego to zmieniać? Skoro dobrze to po cholerę pakować plecak i wyprowadzać się i to za granicę? Szczerze? Nie mam pojęcia dlaczego moje życie potoczyło się tak a nie inaczej, trochę to „wina” moich wyborów, a trochę Losu, który zdaje się wiedzieć lepiej gdzie następny krok postawić...


W miesiąc podomykałam moje sprawy i z ekscytacją w sercu ruszyłam. Ostatni dzień nie był zbyt łatwy. Sporo łez wylałam siedząc na środku pustego już pokoju z pootwieranymi walizkami, w które powkładałam tylko to, co najpotrzebniejsze. Mój partner mądrze milczał i dał mi przestrzeń na łzy, które po prostu musiały płynąć. Uszanował moją miłość do życia, które właśnie zamierzałam zostawić za sobą. Zamknęłam drzwi. Ostatni raz zerknęłam do skrzynki na listy, a tam niespodzianka. List od koleżanki, piękne zdjęcia i przesłanie na nową drogę życia. Nie zatrzymało to łez, wręcz przeciwnie...

Czy chciałam wrócić do znanego? Nie. Czy miałam wątpliwości mimo że było mi dość trudno? Nie. Bo czułam, że to, co nadejdzie to mnóstwo nowych mieszkań, ludzi, przygód, doświadczeń, które czekają na mnie właśnie tu, w Niemczech. I choć nie jest to kraj z odpowiadającą mi temperaturą powietrza i szumiącym oceanem w tle dnia to lubię tu mieszkać. I choć nie znam języka, to lubię tu robić zakupy, uśmiechać się do ludzi na porannym spacerze i słuchać niemieckich ptaków za oknem.

Czy gdybym wiedziała, że przyjdzie mi stoczyć wewnętrzne gwiezdne wojny, postanowiłabym inaczej? Nie... Kiedy pracowałam jeszcze dla miesięcznika „Charaktery” pisałam o psychologicznych skutkach emigracji. Przez dwa miesiące zbierałam materiał, szukałam ludzi, słuchałam, korespondowałam, pytałam. Więc trochę wiedziałam na co się piszę... Nie przyjechałam za chlebem, raczej można powiedzieć, że z miłości, ale i tak bywało trudno. Zmieniło się wszystko dookoła. Rytm dnia, klienci, biurko, łóżko. Życie w pojedynkę zamieniło się w partnerstwo. Język słyszany dookoła daleki jest od znajomego. Ale mimo wszystko mnie się chciało tu być. No poza tymi momentami, kiedy miałam zamiar się spakować i wrócić do Polski ;-). Tylko jedno pozostało niezmienne, ja sama... A żeby tu być i Kawula musiała się zmienić. Po prostu już nie mogłam być taka sama...

Dopiero po kilku miesiącach zobaczyłam mnogość okazji do wykorzystania, niezliczone ścieżki rozwoju. To jakby Los mówił: zobaczymy jak teraz swoją mądrą teorię przełożysz na praktykę. No i przekładać zaczęłam. Powoli, dzień po dniu. Wielu różnie mi radziło. Że muszę mieć samochód, że muszę już uczyć się języka, że muszę mieszkać w domu, że muszę musieć. A Kawula nie lubi musieć. Więc zamiast samochodu wybrałam własne nogi i przemierzanie labiryntów ścieżek turystycznych każdego dnia, zamiast nauki języka wybrałam słuchanie i uśmiech (dopiero w kwietniu się zacznie akcja nauka... oby mi mózg się nie sprasował...), zamiast domu mieszkanie, zamiast muszę wybrałam chcę. I tak zapisałam się na kurs salsy. Jako jedyna nie znam języka, a mimo wszystko rozumiem, porozumiewam się z ludźmi i nic a nic nie czuję się gorsza tylko dlatego, że po angielsku... Ostatnio nawet jedna dziewczyna była tak zdeterminowana żeby ze mną pogadać, że użyła translatora w komórce bo nie zna angielskiego. I dało się dogadać świetnie. Nauka tańca bez znajomości języka jest dla mnie zbawieniem... Mogę po prostu pozwolić swojemu ciału przejąć kontrolę. Tu nie ma miejsca na walkę. Totalne poddanie się. Nic sama nie wymyślę... Instruktorka lubi demonstrować na mnie nowe figury bo mówi, że nie rozumiem języka, że tu trzeba słuchać języka ciała... Czasami wychodzi zabawnie. Też ją kocham ;-)

Zapisałam się na zumbę. Ciało samo robi swoje. Po prostu więcej milczę, więcej słucham, a ci z którymi mam porozmawiać i tak się do mnie odzywają, nawet jeśli są to obcy w autobusie. Da się. I rzeczywistość jakoś sama chce się ze mną skomunikować. Bardzo mnie to dziwi, w końcu ja sobie tylko milczę i wędruję ku słońcu...

I nie jestem już taka sama. W zasadzie nie poznaję siebie, a jednocześnie jestem sobie bliższa niż kiedykolwiek... Moje życie stało się jeszcze bardziej nieprzewidywalne niż dotychczas, bo choć nadal spokojnie sobie egzystuję tak jak chcę to w jednej chwili może się wszystko zmienić. Ot, choćby rzeczony kurs języka trwać będzie przez pół roku, po cztery godziny dziennie, pięć dni w tygodniu. Od rana... A już miałam nowy rytm dnia i znowu trzeba to pozmieniać... Niedługo zamieszka z nami szczeniak. Kolejna zmiana...

Pewnego dnia znowu się obudzę i będę wiedziała, że czas ruszyć dalej i że jak wyruszę już nie będę taka sama...

PS Podoba mi się to lepienie człowieka. Rzeźbienie. Dokładanie formy. Odlepianie materiału. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Aloha! Niech ta przestrzeń posłuży Twojej duszy, Twojemu sercu, Twojemu ciału, zachęci do bycia blisko siebie i podzielenia się z innymi swoim patrzeniem na świat.