Akurat przeszłam „na
swoje”, założyłam firmę o pierwotnej nazwie Bliskość i
Harmonia. Jako pierwsze zajęcia wymyśliłam poniedziałki z Nordic
Walking. Takie wspólne wędrowanie za niewielką opłatą w postawi
jednego dowcipu. Chciałam wyjść do ludzi, inspirować i zostać
zainspirowaną. I zjawiła się ona. Pamiętam jak nasze późniejsze
wędrówki wyglądały, jak się delektowałyśmy naszą wolnością
i tym, że możemy siedzieć na plaży i jeść pączki, opowiadać
sobie o podróżach, planach i marzeniach o 10 rano a nie siedzieć w
biurze i liczyć godziny do wyjścia... To już przeszło 4 lata
odkąd nasze drogi się skrzyżowały, a my nadal wędrujemy to tu to
tam... I te pączki to ona kupiła, najlepsze w Gdyni. I w moim sercu zarówno ona, jak i pączki z czekoladą jak i spacer jak i anegdota z jej afrykańskiej podróży, o tym, że spośród zwierząt sawanny
najbardziej „lubi” zebry i mało brakowało a dostałaby świeżo grillowaną na kolację...
Oto człowiek: Tina Smerdel (jej artykuł na Aloha Świat znajdziecie świeży ;-))
Ciepłe
były te pączki... I woda tak cudownie szumiała choć to chyba zima
była. Więc fajnie się było ogrzać opowieściami o krajach, gdzie
ciepło... I zajadać pączki na gałęzi wyrzuconej przez morze.
Wiele wspomnień wtedy się przyplątało do mnie, wiele wzruszeń.
Taaa... A potem stwierdziłaś,
że ożyła Twoja bratnia dusza - Kinga Choszcz. I tak to się
zaczęło...
Kinga
nie daje mi o sobie zapomnieć i co jakiś czas podsyła mi takie
perełki jak Ty i każe ruszać w drogę, nawet jeśli to tylko
kilkugodzinny spacer. Ona się we mnie mocno zapisała i zesłała mi
Ciebie!
Dziś
nadal wydaje mi się to tak samo niewiarygodne jak wtedy... Kingę
znam z książek, a właściwie nie, wcześniej poznałam Chopina i
tak jakoś dużo jej było w nim. Ale takie wrażenie przyszło
dopiero podczas czytania. Zapisał dedykację dla mnie w ich wspólnej
książce „Prowadził nas los”, życząc bym wygrała Kolosa, tę
słynna nagrodę podróżników... Ale ja czekam na Kolosa we własnych kategoriach. Takiego, którego sama sobie przyznam.
No i
wszystko przed Tobą! W końcu świat co jakiś czas woła Cię
cichym głosem, a Ty go słuchasz i podążasz...
Wracając
jeszcze do początków naszej wspólnej podróży... Na
ciekawą naukę języka niemieckiego zaprasza Ośrodek Rozwoju
Wewnętrznego Bliskość i Harmonia. W poniedziałek, 18 stycznia
2010 r., wszyscy, którzy interesują się mową Goethego, mogą
przyjść na konwersacje na wesoło, które odbędą się w Gdyni.
Zajęcia poprowadzi Tina Smerdel, lingwista, tłumaczka,
podróżniczka.
Na
pierwsze spotkanie trzeba wziąć poduszkę lub karimatę (do
siedzenia na podłodze) oraz
dobry humor. Reszta gratis!
Odkopałam przy
okazji naszej rozmowy moje ogłoszenie... Pamiętasz? Nasze pierwsze
przedsięwzięcie... Nie wyszło tak do końca, ale za to jakie
twórcze iskry leciały! I to na pierwszym spotkaniu...
Tak, wciąż wpadam na to
ogłoszenie w internecie... Ba, z radia Kaszebe do mnie dzwonili
wtedy w tej sprawie i śmiesznie było, bo umówiłam się na telefon
na 7.00 rano i wywiadu udzielałam w piżamach, tuż po
przebudzeniu... Ach, i spotkanie jedno się odbyło, pamiętam że
przyszedł tam niejaki pan Jarosław i narysował coś, zdaje się -
korek do wanny, nie wiem z jakiej okazji, chyba to były kalambury,
ale rysunek był nie do odgadnięcia...
I kto by
pomyślał, że pięć lat później to ja będę potrzebowała nauki
języka niemieckiego ;-)...
Ale do
rzeczy! Niech inni też Cię poznają ;-).
Pamiętasz kim chciałaś
zostać jak dorośniesz?
Zwykle wychodziłam na dwór i
patrzyłam to tu to tam, co się wydarzy... Do dziś tak mam, jak w
domu nie do końca wiem, co ze sobą zrobić to wychodzę na spacer,
a wtedy zawsze się coś dzieje. Oczywiście nie tak jak wówczas,
gdzie nakryłam jak chłopaki wrzucili kota do boksu psa i wskoczyłam
za tym kotem na ratunek... Albo wspinałam się na drzewo, bo łobuzy
przywiązały żabę do najwyższej gałęzi (nie sięgnęłam tak
wysoko, a zanim przyprowadziłam kogoś starszego to już było po
żabie...). Lubiłam kamienie, rozbijać i patrzeć co jest w
środku...
O,
to podobnie jak ja, tylko, że nie wpadłam na pomysł by je
rozbijać, tylko kolekcjonowałam w kartonikach po butach. A kiedy
moja kolekcja rozrosła się już na kilka półek mama mi je
wyrzuciła. Rozpacz! Na szczęście dziś odbudowuję moje skarby i
choć nie przepadam za gromadzeniem przedmiotów to w przypadku
kamieni nie mogę się powstrzymać ;-).
O!
To ja powinnam znów nad morze jechać, piasku i wody w butelki
nabrać! Przywiozłam z pierwszej podróży (tak to była wówczas
baaardzo daleka podróż – i już zawsze będzie moją najdalszą!)
nad morze. Trzymałam na balkonie i zapraszałam koleżanki, żeby
zobaczyły jakie to skarby kryje ten świat. Ale mama wylała,
wysypała i po zabawie.
A w co
jeszcze bawiła się mała Tinka?
Miałam
(i mam do tej pory) trójkę starszego rodzeństwa, więc zawsze było
co robić i kogo naśladować. Siostry trzymały się razem (ale też
się kłóciły każdego dnia prawie!), ale lubiłam po cichu
zakradać się za krzakami na małym rowerze i śledzić dokąd
chodzą. Ale zawsze to się w końcu wydało, bo starsze były,
włóczyły się aż się zrobiło ciemno (na tamten czas to już dla
mnie głęboka noc była!) i się bałam, więc koniec końców
wystraszyłam się czegoś, psa, łobuzów i przyjeżdżałam na tym
rowerku, złe były, że teraz trzeba smarkacza do domu odstawić.
Ale największą frajdę sprawiała mi zabawa z bratem. Oczywiście
nie chciał za bardzo, chyba że byłam żołnierzem z karabinem,
albo dałam się zamykać w beczce po kapuście i mnie turlał po
balkonie. Dopóki frajdę miał to się ze mną bawił, ale jak mama
wysyłała nas razem do babci to trzymał mnie za rękę tylko do
punktu gdzie mama sięgała wzrokiem patrząc przez okno. Potem
uciekał, naturalnie...
O rety!
Ja też tak chcę! Chociaż może turlanie w beczce bym sobie
odpuściła ;-).
Poza
tym miałam taką przyjaciółkę, z którą – z
miłości do drzew- zrywałyśmy wszelkie przytwierdzone pinezkami
ogłoszenia, albo chodziłyśmy po cmentarzu i rozdzielałyśmy
znicze, bo na jednym nie było żadnego, a na drugim dwa takie
same... Zawsze była jakaś misja do wykonania. A tak to rebusy
układałam. I szyfry, które okazywały się potem tak trudne, że
sama się gubiłam w znaczeniu. I denerwowało mnie, że cyrylicy nie
potrafię odczytać, więc sama przypisałam literkom znaczenie na
zasadzie skojarzeń i tak czytałam. Gorzej było potem w szkole, bo
zapadła mi w pamięć własna interpretacja i trudno było ją
wyplenić.
A kim
chciałaś zostać jak dorośniesz? Miałaś jakiś pomysł?
Nigdy tego nie sprecyzowałam, w
zależności od tego, czym się w danej chwili zajęłam, jak
malowałam to malarką, jak czesałam tatę (przez co przedwcześnie
wyłysiał) to fryzjerką, jak się znudziło to lekarzem. Ale
najbardziej to odkrywać nowe lądy i zamieszkać wśród Indian. A
to szczególnie, kiedy nie lubiłam szkoły. Wydawało mi się wtedy,
że mieszkanie w tipi i pieczenie placków na ogniu byłoby dobrym
rozwiązaniem. Ale zawsze się bałam, że jak ruszę to zostanę
zjedzona i mówiłam mamie, że najbardziej na świecie to nie chcę
zostać pożarta przez dzikie zwierzę... Muszę ją spytać co wtedy
myślała, bo zapewne łatwiej byłoby jej zrozumieć moje obawy
gdybyśmy żyli w Australii...
Skąd w Tobie ta iskra do
przygód i podróżowania?
Ta iskra była chyba zawsze, albo
ja to tak odbieram, jakby była częścią mnie. Choć wiem, że
wszczepiona została przez tatę, który, kiedy tylko mógł,
zabierał mnie na wspólne wędrówki, do lasu, na wyprawy pontonem,
nocne rajdy z noclegiem w szałasie. To było i towarzyszyło mi od
zawsze. I też zawsze niosłam zapałki, bo podczas wypraw każdy z
rodziny musiał mieć mały bagaż, jakąś funkcję. A ja, jako
najmłodsza, zawsze nosiłam zapałki i czułam się pewna że mnie
nikt nie zgubi nawet jeśli powoli idę - w końcu beze mnie ogniska
i obiadu nie będzie!
Ach ten
Twój tata... Pamiętam jak mi o nim opowiadałaś. Mnie
muszą starczyć wspomnienia
samej siebie, w różowej spódnicy, wiszącej na płocie, przez
który nie udało mi się przeskoczyć tak jak planowałam... A
straszne opowieści przy ognisku były? ;-)
Opowieści
były zawsze, albo wiersze i piosenki, ale nie straszne, choć na
tamten moment słuchałam bardzo uważnie „Dziada i baby”Ignacego
Kraszewskiego, choć jak dla mnie ten wiersz kończył się
zawsze w najciekawszym momencie. Przyszła śmierć i zabrała oboje
razem.. I co dalej? Ale tata mówił że to koniec już. Dziwne. I
śpiewał, dużo śpiewał i na każdy temat, jaki tylko dzieciom
przyszedł do głowy. Nawet wymyślał sam, by nie powiedzieć, że
nie ma takiej piosenki. Dziś wspomina, że nie było to łatwe, ale
wtedy, jak dla mnie, tatuś wiedział wszystko. Ale najwięcej było
opowieści leśnych, a to o kruku, a to o śladach jelonka... I
zagadek typu „Co zrobiłabyś gdyby...?” , co było niezwykle
uczącą zabawą, bo chodziło na przykład o przedziurawiony ponton
na środku jeziora. W ten sposób uczył nas myśleć i nie wpadać w
panikę. Myślę, że to do dziś działa...
Za to dziś wybierasz raczej
samotne podróżowanie. Dlaczego?
Chyba wtedy bliżej siebie jestem
i jest to taka adrenalina, wyzwanie, pokonanie czegoś.
Wiesz, samotność się nie
zdarza, nie ma tam na nią miejsca. Bo nawet gdybym chciała iść do
hotelowego pokoju i pobyć sama to i tak prawie nigdy nie nocuję w
hotelu, nie udaje mi się to, bo jak tak idę sama z dużym plecakiem
to zawsze mnie ktoś ciekawski do domu zaprosi i tak już zwykle
zostaję na kilka dni.
To takie pierwotne troszczyć się
o spanie i jedzenie, stawanie z człowiekiem twarzą w twarz nie
znając jego intencji. I ten kontakt, taki żywy, naturalny, bez
masek...
Jak jestem z kimś, też jest
fajnie, ale odczuwam jakąś większą odpowiedzialność. Ale od
pewnego czasu mam znakomitego partnera, który odnalazł się obok
mnie już pierwszego dnia podróży, gdy w moim roztargnieniu
zamówiłam nocleg w Gruzji i okazało się, że zaznaczyłam
niepoprawną datę. Ale był tak samo szczęśliwy jak ja, że możemy
spać na tarasie, do picia mamy małą butelkę wina od celnika i
deszcz gra nam do snu. Za to o 5.00 nad ranem zimno tak przebudziło,
że lepiej było wstać i zbadać miasto o świcie. Od tamtej pory
śmiało pakuję walizki razem z nim i choć nie był jeszcze w tak
dzikich zakątkach jak ja, często odkrywam zakamarki, do których
sama bym nie trafiła. I wreszcie mogę spacerować po zmroku, czego
zwykle samodzielnie podróżującym kobietom się nie zaleca.
Mimo to nadal lubię
samodzielnie, jest inaczej, więcej osób poznaję, inne historie
potem opowiadam. Po prostu, rzecz dzieje się zupełnie inaczej, a ja
muszę sobie poradzić sama i już.
A spać można ze słoniami,
zawsze przytulą i jest trochę jak przy grzejniku ;-).
No
chyba, że akurat goni Cię dość naburmuszony nosorożec...
Pamiętam jak przysłałaś mi smsa tuż po tej akcji... Siedzę
sobie
w miłej Gdyni, z dala od dzikich zwierzaków, morza szum, ptaków
śpiew, a Tina jak Tomek Sawyer przygody przeżywała w tym czasie
;-).
Chyba
nie chcę nawet o tym wspominać! Dżungla przepiękna była
pierwszego dnia, a drugi dzień to był koszmar... Wówczas obiecałam
sobie, że nie wyjadę już nigdzie, wrócę do Polski, kupię dom na
wsi i będę tam siedzieć! Nie ma mowy o podróżach! Ale nie
wytrzymałam, za to powiesiłam nad łóżkiem zdjęcie małego
nosorożca, żeby oswoić demony. Do dziś nie mogę się nadziwić
jak to pięknie chodzić po polskim lesie i nie bać się, że coś
mnie przegoni i pożre. Myślę o tym za każdym razem. Nie chce już
spotkać nic, co jest większe ode mnie. Ale niestety o to nietrudno,
158cm – niecałe! - to wielkie osiągnięcie nie jest ;-).
Co jest dla Ciebie
najtrudniejszego w Twoich wyprawach?
Moja ciocia często wraca
wspomnieniami do dnia, gdy jako mała dziewczynka po raz pierwszy
zobaczyłam morze. To było w naszym polskim Mrzeżynie. Zobaczyłam
i przejęłam się tak, że nie chciałam podejść bliżej. Wielkość
i zjawiskowość była porażająca i pamiętam, jak wujek chwycił
mnie za rękę i pokazał jak piasek płacze gdy po nim stąpam. A ja
wierzyłam wtedy, że on faktycznie płacze! Bo takiego pisku pod
stopami nigdy nie słyszałam, na żadnym podłożu. I tym sposobem,
coraz szybciej i dużymi krokami, by już nie płakał, pobiegłam do
wody. Wtedy po raz pierwszy pokonałam strach, nie potrzebowałam już
dłoni.
Bywają chwile trudne, ale nie
wynikają one z poczucia wewnętrznego braku czegoś, lecz raczej
trudności z zewnątrz, na przykład formalności. Najczęściej
dotyka bezradność, gdy na przykład chciałam ruszyć w Himalaje
bez tragarza, zabukowanych wcześniej noclegów i gotować sama, to
okazywało się to niemożliwe. Bo tak nie można i już. Ale w końcu
dopięłam swego, na drodze stanęli odpowiedni ludzie i pomogli mi
zorganizować temat po swojemu.
Takie
wyprawy zmieniają... I ten świat zewnętrzny, ale chyba przede
wszystkim wewnętrzny...
Gdyby nie podróże, moja
świadomość o świecie nie byłaby taka, jak jest w tej chwili. Nie
byłabym taka sama, pewnie pozostałabym z moim lękiem przed
zniknięciem w paszczy drapieżnika... Ale ta świadomość dokucza i
boli czasem, bo ludzie wokół często tak mało rozumieją...
Za to na wewnętrzny świat jest
czas i go nie ma zarazem. Dzieje się w każdej chwili, coś się
zmienia w środku, dochodzi do głosu zupełnie inna, nowa ja, ale
jednocześnie nie uświadamiam sobie tego tak od razu, raczej po
powrocie. Tam gdzie jestem, tam płynie moje życie. Inne niż tu, w
Polsce, a jednak jest ono cały czas moje, tyko w innym otoczeniu, z
innymi ludźmi, są inne wydarzenia, więcej rzeczy jest nowych,
więcej dziwi... Ale nowe zawsze zmienia i otwiera umysł i dzieje
się to jakoś samoistnie. Jedno wiem, raczej nie znajdę zakątka na
tej ziemi, w którym zapuszczę korzenie. Bo choćby była to
przepiękna himalajska wioska, miejsce przyrodniczo wymarzone i
życie, choć niełatwe to przepiękne z tym rozpalaniem ogniska w
kuchni, by ugotować ryż, gandzią zrywaną, by nakarmić kozy i
kolacjami przy świetle księżyca to i tak będę tylko do takiej
wioski wracać. Bo ciekawi co wokół, sprawdzić muszę co za rogiem
- taka już jestem, że najlepiej mi w drodze. Tego się o sobie
dowiedziałam.
Twoje
wyprawy często są wymagające też fizycznie, jak się
przygotowujesz do wyjazdów?
Biegam,
choć nie bardzo to lubię. Ale już wiem, że trzeba, bo zwykle się
zdarza, że muszę uciekać... Jak nie przed nosorożcem to przed
irańską policją. Kondycja ogólna jest ważna, nogi, silne
ramiona, stąd przedtem wyprawy po lesie z plecakiem. Albo nawet po
mieście, byle z obciążeniem, to potem jest dużo łatwiej. I na
rowerze jeżdżę kilometrami, często po krzakach, nie po asfalcie,
bo to bardziej wymagające, tak w trudnym terenie.
Pewnie nie raz w drodze
pojawiały się różnego rodzaju trudności, jak sobie z nimi
radziłaś?
Trudności są wpisane w podróż
i zawsze wyruszam z tą świadomością. Ale nie ma takich sytuacji,
na które nie przyszłoby rozwiązanie. Grunt to zachować spokój,
niejako przeczekać. I znaleźć pozytywy. Bo skoro utknęłam w
jednym miejscu i nie mam jak ruszyć dalej to oznacza że po coś tu
jednak miałam utknąć. I choć klnę na wszystkich świętych
czasem to i tak nie mam wyjścia i do przodu nie ruszę... Zatem
rozglądam się co się dzieje, a coś dzieje się zawsze. Co innego
może choroby... Z tym już ciężko.
Nepal...
Tak... Pamiętam, jak tak
zachorowałam i po wejściu do wynajętego w hostelu pokoju zrobiło
mi się czarno przed oczyma i upadłam. Nie wiem ile leżałam i co
mnie podniosło, ale wiem, że bardzo brakowało kogoś kto poda
szklankę wody. Dlatego kolejne dni, nie mogąc wyjść z choroby,
przesiedziałam na krawężniku pod tymże hostelem. I co się wtedy
wydarzyło? Pewien młody człowiek przysiadł się do mnie, widział,
że nie jest najlepiej, więc przyniósł chleb, zabrał na herbatę,
a potem podpowiedział o lokalnych środkach, które mi pomogą i
zaprowadził do lekarza. Innym razem spotkałam buddyjskiego Lamę,
który towarzyszył mi podczas trekkingu i uchronił przed
zapadnięciem w śpiączkę w chorobie wysokościowej. A ja naprawdę
nie wiedziałam, że to już na tej wysokości dopada taka choroba.
Czytałam o tym, ale pomyliłam swój stan ze zwykłym przemęczeniem.
I ten Lama został ze mną na pewnej wysokości, dopóki się
zaaklimatyzuję. I w ten sposób poznałam Mistrza. Wiele się potem
wydarzyło, bo to niezwykły człowiek i ogromnie mi pomógł, dużo
mądrości przekazał, nauczył, do tej pory jesteśmy w kontakcie,
ale takim duchowym, medytacyjnym. Przychodzi w snach w trudnych
momentach życia i z podpowiedzią. To mój tajemniczy przyjaciel, bo
nigdy nie poznałam jego imienia, ale to spotkanie wiele zmieniło w
moim życiu. Nie chcę wiele mówić, bo nie czuję, że powinnam.
Kiedyś próbowałam pokazać kuzynce zdjęcia z tego wspólnego
trekkingu, ale otworzyły się tylko w połowie. Tak, że nigdy nie
poznała jego twarzy. Nie potrafię tego wytłumaczyć, bo wszystkie
zdjęcia otwierały się na całym ekranie, tylko tych trzech nie
mogła zobaczyć. Dlatego przemilczę tę historię... Powiem
tylko tak lama
„wyjął” ból z kręgosłupa, wezwał duchy na wspólną kolację
i nauczył latać. Serio, widziałam siebie siedzącą na kamieniu w
otoczeniu gór. Ty znasz tę historię. Ja nie potrafię o tym
wiarygodnie napisać, ale chętnie spotkam się z tymi, którzy
myślą, że się po prostu „spaliłam” ;-).
Zresztą to nie jedyna historia, bo i szamanki afrykańskie mnie pod
niebo wysłały...na kromce chleba.. Ale wystarczy
;-).
Wiem, że Twoją miłością
jest Afryka. Byłaś tam i budowałaś plac zabaw. Co Cię podkusiło
żeby tam wyjechać?
Nie rozważam na temat walorów
kuszących, by odwiedzić dane miejsce. Ciągnie mnie zwykle w takie,
o których nic nie wiem, nie słyszałam. Na przykład Surinam -
gdzie to właściwie leży? Stolicę Paramaribo ma, to pamiętam z
geografii, ale więcej nie wiem. Ale gdybyś rzuciła mi hasło, że
jest bilet i trzeba tam jechać to tylko pogodę sprawdzę, żeby
wiedzieć jak się ubrać. No, może jeszcze kilka spraw, ale to już
raczej pro forma, bo TAK już dawno się rzekło. Podobnie było z
Afryką. To pierwsza moja podróż i to tak trochę jak z pierwszą
miłością. Już zawsze będzie budzić emocje. Był koncept budowy
placu zabaw - symbolicznie, konstrukcja w kształcie tęczy. I
pojechałam, nie wiele wiedząc na temat budowania, a jeszcze mniej
na temat czarnego lądu.
Co
zapamiętałaś z tego wyjazdu najbardziej?
Pamiętam,
że to wszystko nie było łatwe, całe to szlifowanie, wykrajanie,
śrubowanie, ale to była niesamowita frajda i ta współpraca, trud
integrowały nas ze sobą. A organizatorzy to cudowni ludzie i
organizowali nam niezapomniane wieczory, zawsze z tych, trudnych
niekiedy, rozmów coś wynikało, poszerzały się horyzonty, w jakiś
sposób to otwierało na „inność”. Dla mnie dodatkową barierą
było brak znajomości języka angielskiego. Wiele musiałam się
domyślać, albo ktoś mi tłumaczył na niemiecki. Śmiesznie, bo
angielskiego nauczyłam się tam i był to angielski, jakim mówią
Afrykanie „yvry wynsdej ajm goin tu skuul”. Z takim akcentem na
początku mówiłam, i z tym podkreślonym „er”! A teraz tłumaczę
gry z angielskiego na niemiecki. Nie, naprawdę nie trzeba znać
języka, żeby podróżować.
A
w pamięci utkwiła mi jeszcze wizyta w hospicjum i te dzieci z
wirusem HIV, które przychodziły do nas. Pewien mały chłopiec
umarł właściwie na moich rękach. Trudne to było dla mnie bardzo.
Jak go zobaczyłam to jakaś siła pchnęła mnie, by podbiec do
niego, mimo że nie wolno nam było, bo to była umieralnia. Ale
weszłam do tej umieralni, chwyciłam go za rękę i płakałam,
bardzo chciałam być wtedy chora - ja, nie on. Taki maleńki był, 4
lata miał i chciałam zrobić wszystko, by mu pomóc. I chyba
pomogłam, bo bardzo długo się męczył, a umarł zaraz po mojej
wizycie. Ja po tym wszystkim zasnęłam na trawie pod drzewem.
Zabrakło mi energii, by iść dalej, choć jeszcze nie wiedziałam,
że on już odszedł. Po prostu wyszłam stamtąd i zasnęłam.
…
Podróże
podróżami, ale z czegoś trzeba się utrzymać. Często podróżnicy
mówią, że na to wcale nie potrzeba aż tylu pieniędzy, że to
kwestia priorytetów. Jak to jest w Twoim przypadku? Jaki jest Twój
czas przed podróżą?
Taki, że jest znośny najbardziej wówczas,
gdy w perspektywie jest już jakaś podróż. Żart :-) Na miejscu
mam naprawdę wiele do zrobienia.
Nie wiem, jest marzenie i są środki. Kiedyś
bardzo lubiłam swoją pracę - testowanie gier, ale już do niej nie
pasuję. Niebawem lecę na Jamajkę i zrezygnowałam ze stałej
pracy, umowy i 26 dni urlopu. Bałam się ogromnie tej decyzji, ale
nie mam dzieci na utrzymaniu, więc jedynie ja poniosę jej
konsekwencje;-) I jedyne co słyszę od ludzi po jej podjęciu to
„Gratuluję!”, a to niezwykle wspierające. Natomiast kilka dni
temu otrzymałam informację, że czeka mnie ogromne zlecenie
tłumaczeniowe, praca na cały rok! Miałam w tym niejaki udział, bo
już wcześniej podpisałam umowę ze znajomym człowiekiem, który
sam mnie w świat tłumaczeń wprowadzał, ale zwykle sam taki
warsztat nie wystarcza, to jest ciężka praca i nie daje pewności
stałych zleceń. I tych zleceń była garstka do tej pory. A teraz
nagle przyszło... przypadkiem?
A czy trzeba fortuny? Chyba nie, bo jakoś
nigdy jej nie miałam, a z plecakiem przewędrowałam już parę
zakątków. Ba, większość energii i swojej pracy oddaję po
prostu, w ramach wolontariatu, na przykład w warszawskim Domu
Spotkań z Historią. A ostatnio zagrałam w Teatrze Powszechnym, też
jako wolontariusz. I dostałam mnóstwo w zamian, nie da się
przeliczyć na pieniądze. Ale też zawsze ktoś zna gdzieś w
świecie kogoś i w ten sposób też da się podróżować.
Mimo
wszystkich trudności napotkanych po drodze (choćby tych fizycznych)
nie ma mowy by przestać? Nie masz momentów zwątpienia?
Zazdroszczę
ludziom, którzy znajdują radość i spokój w codzienności.
Mieszkają na wsi i są szczęśliwi. Ja też jestem, ale moja dusza
nie jest spokojna. Chyba taka karma... Bo siedzę tutaj, a
tymczasem... no, co jest za rogiem???
Raz
doszłam do wniosku, że całe to podróżowanie jest bez sensu, bo
przecież świat się zmienia i co z tego, że znam uliczki
południowoafrykańskiego Soweto, jeśli za 10 lat już tam wszystko
będzie inaczej? To ja przecież znów muszę tam jechać i poznać
na nowo!! I tak bez końca, każdy zakątek! A tyle już pisano o
Afryce i tej Afryki tak naprawdę już nie ma! To śmieszny powód,
ale tak mi kiedyś do głowy przyszło. Ale na szczęście to nie
tylko przez podróże można wiele poznać. Dostałam w prezencie od
ukochanego Antologię Polskiego Reportażu XX wieku. Przepiękny
prezent, to tak, jak by mi podarował cały świat! Dwa tomiska, nie
mogę przestać czytać i wcale nie ze względu na objętość. I
tego świata tamtych czasów też już nie ma. Za chwilę nie będzie
tego, który widzę ja. Dlatego oglądam i to nigdy nie jest za
dużo...
Pamiętasz
swoje największe dotychczasowe marzenie, które się spełniło?
A o czym
marzy Tina teraz?
Marzę,
by ruszyć na kilka miesięcy w surowe warunki i nagrać film
przyrodniczy. Nie wiem czemu akurat tak, ale w tej wizji przeważa
krajobraz zimowy i wiele trudu, nieprzespane noce, podglądanie
przyrody o każdej porze dnia, prace filmowe i badawcze. I zorza
polarna... Mogłoby przyjść do mnie może jakieś mniej wymagające
marzenie i nie rozumiem dlaczego w tym trudzie widzę siebie
szczęśliwą, no ale marzenia są marzeniami... I nie patrzą na to,
że przecież ja przeklinam, kiedy mi bardzo zimno...tym bardziej
nocą...PS Sis idź bez lęku szczęśliwa. Niech Cię bocian niesie wysoko na swoich skrzydłach...
Zajebiste ! :) Powodzenia Tinie na dalszej drodze :)
OdpowiedzUsuńm.
Dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy tak pięknie inspirują do działania :) Ale o turlaniu po balkonie w beczce po kapuście to pierwszy raz słyszę... Tutaj punkt za kreatywność dla brata ;P
OdpowiedzUsuńRenata
Tinko masz niesamowitą osobowość.Zachwycasz mnie i inspirujesz.Świat byłby wspaniały gdyby było więcej takich wspaniałych osób jak Ty.Powodzenia w dalszej drodze
OdpowiedzUsuń